Od publikacji ostatniego postu minęło zaledwie 24 godziny. W tym czasie jednak działo się tak dużo, że nawet nie wiem od czego zacząć. Wczoraj wybrałem się na bieganie po lesie. Tak jak pisałem - było naprawdę fajnie. Jednak 10-kilometrowy trening nie dość, że nie wyczerpał moich pokładów energii to jeszcze mnie dodatkowo naładował. Ponadto Mała wspomniała, że ma w domu rower. I co dalej można już się domyśleć.
Muszę przyznać, że specjalnie miłośnikiem pedałowania nie jestem. Lubię jednak od czasu do czasu posadzić tyłek na dwóch kółkach. Początkowo chciałem się wybrać na lotnisko, aby pokazać siostrze, gdzie pracuje Patrycja. Jednak po kilku kilometrach w głowie zaczęły mi krążyć myśli typu: "Starczy, zawróć, dycha to też dobry wynik". I tak sobie powtarzałem, że zaraz zawrócę, że jeszcze tylko kawałeczek.
Jednak kiedy dojechaliśmy już do Matarni wiedziałem, że za chwilę będziemy na lotnisku. Całkowicie zmieniło się nastawienie. Na pewno nie bez znaczenia był profil trasy. Do tej pory ciągle jechaliśmy pod górę, a przed nami było jedynie płasko bądź w dół. Co ciekawe dostrzegłem też w końcu, że mamy piękną pogodę. Lekki wiaterek, ponad 20 stopni i czyste niebo (przynajmniej tak mi się wydaje :) ).
Z portu lotniczego pojechaliśmy w stronę dzielnicy Osowa, a dalej w dół. Wybraliśmy jednak trasę prowadzącą przez leśne ścieżki. Po pierwsze był bezpieczniejsze, a po drugie bardziej malownicze.
W sumie przejechaliśmy około 34 kilometrów, co zajęło nam około 2 godzin. Do domu wróciliśmy głodni jak jasna cholera. Ponadto nie mieliśmy zbyt dużo czasu. W pierwszej chwili pomyślałem, żeby kupić/zamówić coś gotowego. Jednak wiedziałem, że zjadłyby mnie wyrzuty sumienia. Nie oznacza to oczywiście, że nigdy tego nie robię albo to potępiam. Nic bardziej mylnego. Od czasu do czasu jak najbardziej to dopuszczam. Ale nie chcę chodzić zbyt często na łatwiznę.
Postawiłem jednak na prostotę i szybkość. Ze sklepu wziąłem zestaw surówek oraz pieczarki. Z zamrażarki wyciągnąłem pierś. Mała pokroiła pieczarki, które rozsypaliśmy na blasze. Na to położyliśmy pokrojoną w plastry pierś. Oczywiście wszystko przyprawiliśmy. Dwadzieścia minut później mieliśmy już pyszny, zdrowy (w moim odczuciu) oraz przede wszystkim syty obiad. A na deser Mała zabrała Patrycję i mnie na pyszne koktajle owocowe.
To tyle jeżeli chodzi o wtorek. Jeżeli chodzi zaś o dzisiaj to bieganie wyszło zupełnie inne niż zakładałem. Przede wszystkim znowu miałem ochotę polatać po lesie. Jednak nie zamierzam każdego dnia jeździć samochodem na trening. Niestety nie jestem też w stanie, przynajmniej na razie, biec z Przymorza do lasu, tam pokonywać kilkanaście kilometrów i wrócić do domu.
Chcąc nie chcąc postanowiłem więc, że polecę nadmorskim deptakiem. Z Małą umówiłem się, że spotkamy się po drodze. Biegło się ciężko, chęci brakowało. Do tego noga wyraźnie dawała o sobie znać. Powiedziałem sobie od razu - jeżeli ból będzie wyraźni - przerywam trening. Jednak dało się biec bez uszczerbku na postawie. Więc biegłem.
Pierwszy kilometr po 5:15/km, a kolejne dwa o prawie pół minuty na kilometr szybciej. To jeszcze wyraźnie nie moje tempo. Niemniej taka wentylacja płuc od czasu do czasu dobrze mi zrobi.
Od 4. tysiączka biegliśmy już z Małą we dwójkę. Miałem jednak już dość tego deptaka. Obiliśmy w stronę miasta. Chodniki, asfalt, kostki - ciągła zmiana, uskoki, przeskoki. Naprawdę przez moment w ogóle zapomniałem o nodze. Naszła mnie też ochota na lekkie przyspieszenie. Tym bardziej, że nie zamierzałem dzisiaj pokonywać jakiegoś większego dystansu.
W sumie wyszło nieco ponad 9,5 kilometra w średnim tempie 4:46/km. Najszybszy kilometr przebiegłem w 4:30, najwolniejszy 45 sekund wolniej. Do domu wróciłem niezbyt zmęczony, ale szczęśliwy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz