Na skróty

14 kwietnia 2014

Weekend w biegu - relacja z Łódź Maraton Dbam o Zdrowie i Orlen Warsaw Marathon

   Decyzja o wyjeździe do Łodzi zapadła pod koniec 2013 roku. Maraton w stolicy województwa łódzkiego miał być głównym, wiosennym startem. Właśnie - miałem, ale nie był. Wszystko przez kontuzję, która pokrzyżowała mi plany. Byłem już pogodzony z tym, że będę musiał zrezygnować z wyjazdu, kiedy okazało się, że dzięki uprzejmości organizatorów jest jeszcze nadzieja. Bieg na dystansie przeszło 42 kilometrów nie wchodził w grę. Jednak dystans 10 kilometrów wydawał się realny. 

   W sobotę 5. kwietnia otrzymałem wiadomość, że został mi przyznany numer startowy. W ten sam dzień zarezerwowałem hotel. Wybór padł na łódzki Focus Hotel, za którym przemawiała dobra lokalizacja - blisko startu/mety, biura zawodów, a także dworca. Nie daleko mieliśmy też do ulicy Piotrkowskiej. 
   Wielkie pakowanie rozpoczęliśmy w piątek. A już przed godziną 5 w sobotni poranek wyruszyliśmy po kolejną biegową przygodę. Pati uzbrojona w aparat, ja w biegowe buty. 
   Powiem Wam szczerze, że nie zdawałem sobie sprawy, że tramwaje w sobotę rano mogą być tak zapchane. Jednak udało się dotrzeć na dworzec i dalej zapakować się do charakterystycznego, piętrowego, czerwonego autobusu. Tradycyjnie już zajęliśmy miejsce przy stoliku.
   Pięć godzin podróży umilane lekturą "Wagi startowej" oraz odbieraniem kolejnych życzeń minęło jak z bicza strzelił. Nim się zorientowaliśmy byliśmy już na miejscu. W związku z tym, że nie mieliśmy sporo bagaży - od razu ruszyliśmy w stronę Atlas Areny po odbiór pakietu, a w sumie to dwóch pakietów.
   Dlaczego dwóch? Otóż okazało się, że mimo iż został mi nadany numer w biegu na 10 kilometrów to nikt nie anulował mojego zgłoszenia do maratonu. I tym oto sposobem miałem imiennym niebieski numer na 42 kilometry i różowy, incognito na dychę. Prawdę mówiąc do końca walczyłem z pokusą przypięcia do koszulki tego pierwszego.
   Co do samego odbioru to poszedł naprawdę sprawnie. Nie było praktycznie żadnych kolejek. A skład pakietów? Wg mnie bardzo fajny. W pakiecie maratońskim można było znaleźć, poza numerem startowym, agrafkami i ulotkami, koszulkę techniczną, bezrękawnik techniczny, próbki suplementów diety, żel oraz baton energetyczny, plastry na odciski oraz kupon na pasta party. W skład pakietu na dychę na dychę nie było kuponu, zaś zamiast koszulki technicznej znajdowała się okolicznościowy, bawełniany t-shirt. Reszta bez zmian.
   Kiedy odebraliśmy już pakiety postanowiliśmy się przyjrzeć nieco expo. To nie był Berlin i setki, czy nawet dziesiątki stoisk. Expo było niewielkie, aczkolwiek można było znaleźć kilka ciekawych stanowisk. Naszą uwagę najbardziej przykuło PZU, gdzie najpierw przebiegłem na bieżni kilometr, za który firma ubezpieczeniowa przeznaczy 10 zł na fundację Biegam Pomagam. Następnie zaś wsiedliśmy do samochodu, aby wziąć udział w symulacji dachowania :)
   Z Atlas Areny polecieliśmy co sił w nogach, aby zameldować się w hotelu i coś przegryźć. Od porannej owsianki już trochę minęło i nie ma co ukrywać - byliśmy głodni jak wilki. Jak tylko dowiedzieliśmy się, że w Łodzi jest nasz ulubiony Manekin - od razu ruszyliśmy na naleśniki. Pati zdecydowała się na naleśnika orkiszowego z kurczakiem, ja zaś wybrałem spaghetti naleśnikowe ze szpinakiem i grillowanym łososiem. Choć swoje trzeba było odczekać - było warto!
   Następnie pospacerowaliśmy trochę po Łodzi. Nie mogliśmy sobie odpuścić wizyty w łódzkiej Manufakturze oraz przechadzki ulicą Piotrkowską. Centrum handlowe robi naprawdę ogromne wrażenie. Powala nie tylko rozmiarem, ale i wyglądem. Te wszystkie budynki z czerwonej cegły - bajka.
   W związku z tym, że poprzedniej nocy nie mieliśmy okazji solidnie się wyspać, a cały dzień spędzony na pieszym zwiedzaniu potrafi dać w kość dość wcześnie wylądowaliśmy w hotelu. Nawet obiado - kolację wzięliśmy na wynos. Tym razem, z polecenia znajomego (dzięki fantom), wybraliśmy specjał kuchni włoskiej z łodzkiej Presto. Palce lizać!
   W niedzielę zerwałem się z łóżka już o godzinie 5:30 - po blisko 10 godzinach snu. Pierwszy raz mogłem w tym roku szykować strój startowy (zawody w Henegelo bardziej traktowałem jak sprawdzian niż jak zawody). Ależ to było kapitalne świetne - naprawdę się za tym stęskniłem. 
   Start przewidziany był na godzinę 9. My jednak pod Atlas Areną zameldowaliśmy się już około 7:45. Spotkaliśmy się jeszcze ze znajomymi z Gdańska, zrobiliśmy kilka wspólnych fotek, trochę podyskutowaliśmy i na pół godziny przed biegiem udaliśmy się na wspólną rozgrzewkę.
   Plan na bieg z mojej strony wyglądał następująco - po pierwsze ukończyć bez bólu, po drugie zejść poniżej 50 minut. Mimo, że kolor (który wolałbym przemilczeć :) ) mojego numeru nakazywał mi ustawienie się w ostatniej strefie, to jednak wykorzystałem fakt, iż nikt nie pilnował wejść do poszczególnych stref. I tak każdy, mimo koloru numeru, mógł ustawić się w dowolnej strefie.
   To co mi się bardzo podobało to to, że startowaliśmy razem z maratończykami. My zajęliśmy dwa pasy po lewej stronie jezdni, oni zaś ustawili się po prawej. Tuż przed biegiem miałem okazję poznać osobiście kilka osób, które do tej pory znałem tylko z bloga i fb. To naprawdę świetne uczucie, kiedy osobiście mogę poznać kogoś kto czyta to co piszę (czyli to jednak nie są tylko moi wyimaginowani koleżanki/koledzy, ale żywi ludzie :) ).
   Punktualnie o 9 ruszyliśmy. Początkowo miałem lecieć z Krzyśkiem. Jednak zacząłem nieco szybciej i o dziwo wcale nie byłem mocno zmęczony. To był mój pierwszy bieg "od lat" z pulsometrem. Chciałem zobaczyć jak tam trzyma się moje serducho. Powiem tak, przepraszam za wyrażenie, dupy nie urywa, ale tragedii też nie ma.
   Pierwsze kilkaset metrów lecieliśmy wspólnie z maratończykami, którzy następnie odbili w prawo. My zaś pomknęliśmy prosto przed siebie. Spora ilość kibiców i dobra pogoda sprawiła, że biegło się naprawdę dobrze. Pierwszy kilometr poleciałem w 4:31. Zaś następne dwa po 4:11/km. Oj wiedziałem, że jak nie zwolnię to ten bieg zamieni się w męczarnię. Kilometr 4. był wolniejszy o 2 sekundy. Do 5. dotarłem zaś w czasie 21 minut i 45 sekund. 
   Trzeba docenić fakt, że na trasie były nie tylko punkty odżywcze i nawadniające (choć te na pewno bardziej przydały się maratończykom), punkty dopingu, muzyka, ale również cała masa kibiców aktywnie wspierająca każdego biegacza. A wśród tych wszystkich ludzi była również moja przyszła żona, którą dostrzegłem w momencie, gdy mijałem Atlas Arenę. To chyba dzięki temu, mimo iż było pod górę, tempo znowu podskoczyło :)
   Muszę przyznać, że cały czas myślałem, że drugą pętlę lecimy tą samą trasą co pierwszą. Dopiero na 9. kilometrze zorientowałem się, że to chyba nie ta sama ulica. Jednak jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że na drugiej pętli odbiliśmy w lewo prawie kilometr szybciej niż na pierwszej :)
   Kiedy dobiegliśmy pod Atlas Arenę, w której umiejscowiona była meta, zmęczenie zeszło na drugi plan. Moment kiedy wbiegaliśmy na halę - coś fantastycznego. Sztuczne oświetlenie, meta, zegar, kibice - bajka :) I mimo, że żadnego rekordu tego dnia nie ustanowiłem to jednak - byłem zwycięzcą. Dobiegłem bez bólu do samej mety - a to już wielki sukces!
   Za linią mety sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Medal - buziak od Pati - masaż - gratulacje od tata (który przyjechał po nas prosto z Niemiec) i od razu do hotelu. Szybki prysznic i ruszyliśmy w drogę do Warszawy, aby kibicować Małej i znajomym w ich maratońskim boju.
   Do stolicy dotarliśmy naprawdę sprawnie i szybko. Kiedy dojechaliśmy do Stadionu Narodowego, a tato stanął na czerwonym świetle, wyskoczyłem z samochodu i... ruszyłem na trasę maratonu. Z tym, że biegłem od mety wzdłuż trasy. Ostatecznie dobiegłem nieco za słupek z napisem "40. kilometr". Czekałem więc jakieś 2 kilometry przed metą. Jako pierwszy ze znajomych pojawił się Michał Mońka. Niestety miał on poważne problemy, już na początku biegu dopadła go kontuzja i walczył tylko ze sobą, aby dotrzeć do mety. Naprawdę wielka szkoda, że kontuzja pokrzyżowała mu szyki, bo ciężkimi treningami wypracował świetną formę (co zresztą potwierdził podczas 9. PMW łamiąc 80 minut!). Z Michałem przeleciałem kilkaset metrów, a następnie znowu wróciłem na miejsce, gdzie czekałem na Monikę. Wcześniej jeszcze minęło mnie kilku znajomych - widziałem m. in. Łukasza, Tomka, Andrzeja. Od bicia braw aż mnie ręce bolały. Ale wiem z doświadczenia, że to czasami pomaga. O ile zawsze drażnią mnie teksty typu - "szybciej, szybciej" (jakbym mógł to przecież bym przyspieszył) o tyle brawa zawsze dodawały mi sił.
   W końcu na horyzoncie pojawiła się Mała! Była naprawdę wykończona. Widać było, że dawała z siebie wszystko. Powiedziałem jej, że końcówkę polecimy razem! Ruszyliśmy, widziałem że na rozmowę nie ma co liczyć. Od razu powiedziałem jej żeby dała sobie spokój z mówieniem i oszczędzała siły na bieg! Do 30. km szła jak burza po 3:30 (jej dotychczasowy rekord życiowy wynosił 3:50!). Tam jednak nadszedł kryzys - nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Mała powiedziała mi później, że tempo w pewnym momencie spadło sporo poniżej 6 minut na kilometr. W końcówce jednak jakimś cudem udało jej się przyspieszyć. Najpierw zapytała mnie po co jej to było, później gdzie jest tato i Patrycja. Chwilę po tym jak minęliśmy 41. kilometr wziąłem spod barierki butelkę z wodą. Na początku Mała zwilżyła jedynie usta, później polałem jej kark, a następnie, po prostu wylałem jej resztę wody na głowę. Na co zareagowała słowami "I jak ja teraz wystąpię przed fotoreporterami". Już wiedziałem, że nie jest aż tak dramatycznie. Udało się nieco oderwać myśli od zmęczenia. Kiedy wbiegliśmy na ostatnią prostą rzuciłem tylko - "to jest właśnie powód dla którego znosiła te 42 kilometry męki, to jest Twoje 195 metrów chwały, Twoja chwila triumfu". Ostatecznie Mała zameldowała się na mecie z nową życiówką - 3:37! 
   Tym samym w ciągu jednego dnia miałem okazję być obecnym na dwóch maratonach. Start zaliczyłem wspólnie z maratończykami w Łodzi, na metę zaś wbiegałem wspólnie z maratończykami w Warszawie. I choć sam dzisiaj maratonu nie przebiegłem to jednak chciałbym bardzo serdecznie pogratulować tym wszystkim, którzy tego dokonali. Niezależnie od tego gdzie biegaliście - jesteście wielcy!
   Chciałbym również serdecznie podziękować dla organizatorów Łódź Maraton Dbam o Zdrowie, za to że umożliwili mi wzięcie udziału w tak fantastycznej imprezie. Dziękuję również mojemu tacie, który umożliwił mi taką maratońską podróż po kraju. No i przede wszystkim chciałbym podziękować mojej Ukochanej przyszłej żonie - dziękuję Ci Skarbie za te wspaniały biegowo - urodzinowy wyjazd! Aczkolwiek wciąż nie zapomniałem o kawie ;)




4 komentarze:

  1. Wielkie gratulacje dla Was Obojga!!
    Fajnie było przekonać się, że Ty nie jesteś "tylko moi wyimaginowanym Kolegą" i przybić piątkę przed pierwszym w życiu maratonem, Panie Mały :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję debiutu! Witamy w gronie MARATOŃCZYKÓW :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło było Cię poznać "na żywo". Powodzenia w leczeniu kontuzji oraz w kolejnych startach! No i może do zobaczenia gdzieś na trójmiejskich ścieżkach.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mi również bardzo miło było poznać :) Mój debiut nie udał się tak jak chciałem, ale dobiegłem do mety wygrałem sam ze sobą :) No i mam co urywać na następnych!

    OdpowiedzUsuń