I to nie ironia! Nie zamierzam w tym poście stękać, złorzeczyć czy narzekać. Podczas dzisiejszego biegu z każdym kolejnym krokiem utwierdzałem się coraz bardziej w przekonaniu, że żyję w cudownym kraju, gdzie ludzie są mili i życzliwi. Może to niezbyt modne i popularne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość, ale po dzisiejszym biegu innego mieć nie mogę.
Już z samego rana, kiedy wskazówka godzinowa naszego ściennego zegara znajdowała się pomiędzy piątką i szóstką, postanowiłem, że raczej nic nie będzie z dzisiejszego biegania... na czczo. Wiedziałem, że Mała raczej nie zamelduje się pod moim blokiem wcześniej niż 7-8. Kilka godzin bez jedzenia, następnie trening, również na czczo. Taki żywieniowy plan dnia pachniał, no cóż, niezbyt ładnie.
Dlatego też ledwo otworzyłem oczy, a już po chwili miałem przed sobą michę owsianki i przepyszną kawę o smaku (aromacie?) chałwy tureckiej. Po takim, jak ja to zwykłem mawiać, śniadaniu mistrzów od razu inaczej zapatrywałem się na bieganie. Początkowo rozważałem nawet odpuszczenie treningu. W końcu ostatni raz wolne miałem w piątek. A i wczorajsze trzy dyszki dały mi nieco w kość. Jednak śniadanie sprawiło, że energia ze mnie aż kipiała. Szybko wyznaczyłem trasę, przybiegła Mała i ruszyliśmy.